6 grudnia 2007

Hawana

Poszturchiwanie i ciche grożenie nie pomagało, dlatego zrezygnowałem z tej taktyki i przemieniłem ten dźwięk w naturalny odgłos otoczenia. Pochrapywanie współlokatora wcześniej było nie do zniesienia ale teraz dosłyszałem tylko ćwierkanie ptaków, we wczesny ciepły poranek na Kubie.

Nieprzyzwyczajony do tak silnego słońca schowałem się za roletą i zdjąłem gruby sweter. Na ulicy już można było dosłyszeć pierwsze odgłosy budzącego się miasta. Wychyliłem się najdalej jak mogłem w bujanym fotelu i przeciągnąłem się leniwie. Z tej pozycji spojrzałem na obraz ekspresjonisty francuskiego ukazujący galeon który natarczywie próbuje przebić się przez kolejno to napadające fale. Dokonując zakupu miałem go przed oczyma właśnie w tym miejscu na ścianie. W dziennym świetle, u siebie w mieszkaniu, sprawiał o wiele większe wrażenie niż w galerii. Wstałem i podszedłem do obrazu. Wyobrażając siebie na pokładzie statku, poczułem się wielce zadowolony. Musiałem kogokolwiek poinformować o moim sukcesie aukcyjnym. Po wczorajszym wernisażu poznałem dość ładną, ale naburmuszoną amerykankę, która jednak nie zawahała się zostać na noc. Musiała już sobie pójść bo nie było po niej śladów. Duncan wyjechał zająć sie moimi interesami w Europie a Pierre wypłynął wczoraj na rejs po Karaibach. Tak określił tą wyprawę i dlatego nie spodziewam się go w najbliższym czasie. Podobno szuka inspiracji. Nie było nikogo kto mógłby docenić mój zakup. W euforii automatycznie podszedłem do kredensu i wyjąłem butelkę bourbonu. Nalewając sobie trunek do szklanki chwyciłem drugą ręką za telefon i wybrałem numer Catherine. Ona jest właściwą osobą. Catherine wstaje o wschodzie słońca i dlatego nie martwiłem się o to czy przypadkiem jej nie zbudzę. Po kilku sygnałach odezwał się łagodny głos w słuchawce. Krótka rozmowa zakończyła się pomyślnie. Udało mi się ją namówić na spotkanie w kawiarni na rynku. Nie chciała zjeść śniadania bo już była po ale miała ochotę się spotkać.

Szybkim krokiem przemierzając brudne ulice Hawany zerkałem co chwila na zegarek. Miałem jeszcze z kilometr do przejścia. Ludzie co jakiś czas kłaniali się mówiąc przy tym uprzejmie "Senior". Nie mogłem doczekać się promienistego uśmiechu Catherine ukazującego się na mój widok. Zawsze odpłacałem się jej tym samym. Uwielbiałem nasze spotkania. Catherine była kobietą o wielkiej urodzie. Charakteryzowała się niewymuszoną manierą, przez co ludzie uważali ją za ekscentryczkę, w negatywnym tego słowa znaczeniu. Zawsze była wystrojona w wyszukane suknie, mające swój czas przynajmniej 10 lat temu. Mi to absolutnie nie przeszkadzało a wręcz nastrajało rozbrajająco. Nie mogłem oprzeć się jej wdziękowi. Ostatnie dwie uliczki dzielące mnie od rynku przebiegłem. Gdy wpadłem na rynek zegar na wieży zaczął wybijać 10.00. Zdążyłem. Uśmiechnąłem się, poprawiłem koszule oraz marynarkę i śmiałym krokiem chciałem przebyć te kilkanaście metrów. Widziałem już Catherine jak siedziała przy stoliku w kawiarni. Jak byłem parę kroków przed wejściem do ogródka potknąłem się o wystającą kostkę brukową. Rozłożyłem się na ziemi, twarzą lądując w końskiej kupie.

Jednak założyłem sweter bo chyba wysiadło ogrzewanie.

26 listopada 2007

Późna jesień

- Podobno śnieg utrzymuje się dopiero po trzecim razie.
Wzdrygnąłem się, i spojrzałem w kierunku staruszka który siedział na siedzeniu obok kurczowo trzymając wielką siatę.
- Jakim trzecim razie? - Zapytałem niechętnie, i spojrzałem za okno trolejbusu. Rzeczywiście zaczął padać śnieg. Nie do końca to zauważyłem.
- Trzecim opadzie, śniegu opadzie - Dodał zirytowany. Ja nie chcąc kontynuować beznadziejnej rozmowy, cicho westchnąłem i pokiwałem głową.
Staruszek jakby w transie, patrząc na kobietę w olbrzymim berecie siedzącą przed nami, zaczął dalej gadać - Bo wie pan, zrobiłem badania - pojawił się lekki grymas na jego twarzy - Badania, te moje, polegają na zaznaczaniu w kalendarzu najważniejszych wydarzeń. Coraz ich mniej zresztą. Widzi pan, nie zdejmuję kalendarzy, wszystkie wiszą na miejscu w którym pierwotnie wisiały. Nie wyrzucam ich, przypominają mi o upływie czasu.
"Ja pierdole, pojebany" - pomyślałem.
- Bo widzi pan, zaznaczam wydarzenia. I jednym z ważniejszych wydarzeń to zaznaczenie opadu śniegu. Zawsze jak zaznaczałem pierwszy i kolejny raz w roku to zawsze topniał i dopiero trzeci zostawał.
- Fascynujące - przerwałem jego wypowiedź, a on niezłomnie kontynuował .
- Panu może się to wydać dziwne ale to ułatwia samotne życie. Bo ja jestem samotny, i mówiłem wcześniej że coraz mniej ważnych wydarzeń ponieważ już nikt z mojej rodziny nie żyje - zrobił dłuższą pauzę - I dlatego mniejsza ilość tych znaczących, ale co prawda smutnych dat.
Wkurwiłem się nie na żarty i wysnułem swoją konkluzje - Spierdalaj pan.
Wstałem i nieuprzejmie przecisnąłem się na przejście, a następnie odpychając jakąś dziewczynkę utorowałem sobie drogę do wyjścia. Całe szczęście trolejbus od razu zatrzymał się na przystanku i mogłem opuścić ten popierdolony pojazd.

25 listopada 2007

Pekin Bar

Leżałem na łóżku i opierając sie na łokciu patrzyłem jak spokojnie śpi. Co jakiś czas odgarniałem kosmyk włosów opadający na jej czoło. Jedna sprawa nie dawała mi spokoju. Wczorajsze zdarzenie było metafizyczne. Zastanawiałem się kto to był ten gość, co mi powiedział i dlaczego go nie słuchałem. No i najważniejsze, dlaczego się tym tak przejąłem. Czysty surrealizm, atmosfera miejsca i to pojawienie się w doskonałym czasie.

To chyba było jak rozmowa z samym sobą. Może nie wzbogaciło ale coś zmieniło, w środku, we mnie. Wyszedł z półmroku klubu, krople potu co chwile spadały z mokrego sufitu. Jakiś reflektor świecił zza jego pleców i śledził jego ruch. Wiedziałem że podąża w moją stronę, cały czas sie we mnie wpatrywał. Był ubrany w czarną marynarkę, na stopach miał białe trampki, na nosie wielkie czarne okulary a z ust wystawało mu cygaro. Siedziałem nawalony na wygodnej skórzanej kanapie, czekając na nie do końca wiem co, i przetarłem oczy nie mogąc w to uwierzyć. Podszedł i podał rękę. Chciałem się unieść gdy się witałem, ale za późno mi to przyszło do głowy. Zaczął mówić. Poklepał mnie po ramieniu i rozpromieniony otwierał usta wydobywając jakieś dźwięki. Skończył palić cygaro, przygaszał go przez dłuższy czas w popielniczce i zamilkł. Poczułem się spokojniejszy. Wstał i odszedł, bez pożegnania, przepychając się przez tłum ludzi. Oszołomiony wstałem i chciałem na niego jeszcze spojrzeć. Mignął jeszcze wśród roztańczonego, rozfalowanego, tłumu. Alicja podeszła i krzyknęła mi do ucha jak się czuję bo wyglądam marnie. Nic jej nie odpowiedziałem i próbowałem odtworzyć jego wypowiedź. O czym on kurwa gadał? Dlaczego nic nie pamiętam. Żałując że nie mogłem dosłyszeć każdego jego słowa począłem szukać numerka do szatni. Szybko to zamieniło się w nieuzasadnioną panikę. Przetrząsnąłem kieszenie i prócz telefonu oraz paru złotych na chińskie żarcie nie znalazłem go. Zapytałem się Ali czy może nie ma, ale ona siedziała smutna na krześle wpatrując się w jakiegoś metrusa i nie za bardzo zareagowała na pytanie. Po chwili sie ocknęła, chwyciła mnie za ramie i chciała pocałować. Lekko ją odepchnąłem, chciałem wracać do domu. Przypomniałem sobie że zostawiłem kurtkę w samochodzie jej przyjaciółki. Pożegnałem się z Alą i zacząłem szukać jej koleżanki. Trochę agresywnie się przepychałem przez ludzi i jakiś koks sie przyczepił. Groził że coś mi wsadzi w dupę, to powiedziałem żeby mnie poszukał na zewnątrz, i poszedłem dalej. Gdzieś pośrodku parkietu koleżanka Ali tańczyła z jakimś turkiem. Poprosiłem żeby poszła i otworzyła wóz. Niechętnie się odkleiła od macającego ją turka. Wyszliśmy z klubu i podążyliśmy na miejsce gdzie zaparkowała auto. Szybko sie ubrałem bo jesienne noce są chłodne, założyłem czapkę a słuchawki na uszy i udałem się w stronę dworca. Gdy przechodziłem przed wejściem do lokalu to jakiś wielki kolo coś krzyknął w moją stronę i zaczął iść. Wyjąłem słuchawki z uszu i chciałem zapytać czego chcę, ale już jego olbrzymia pięść leciała w stronę mojej twarzy. Krew lała się z nosa cienką strugą a on jeszcze stojąc nade mną z uśmiechem po jakimś czasie powiedział "Pedał". Trącił mnie jeszcze koleżeńsko butem, i sobie poszedł. Jakaś laska go obskoczyła i słyszałem jej krzyki "Jurek znów, Jurek kurde zawsze tak musisz. Czy nie możesz odpuścić żadnemu metrusowi?". Mruknąłem pod nosem "Nie jestem metrusem", wstałem ociężale z zakrwawionego chodnika i udałem się na dworzec.

Było już późno ale myślałem że jeszcze się załapię na ulubioną pozycję numer 8 z menu w pekin barze. Jak jechałem kolejką to nie za bardzo przejmowałem się zakrwawioną kurtką i zmiażdżonym nosem. Gdy wyszedłem na dworcu u siebie, poczułem ulgę że już niedaleko do domu i chciałem odwiedzić bar. Akurat zamykali, ale jak zaprzyjaźniona chinka zobaczyła mnie przez szybę to szybko otworzyła i biegnąc po lód zdążyła jeszcze zapytać "Piotrek, co ty sobie zrobiłeś?". Zaśmiałem się i opowiedziałem jej cały incydent gdy już ocierała mi krew z twarzy. Do baru dobijały się jakieś menele bo zobaczyli że jest zapalone światło i ktoś jest. Nic z tego sobie nie robiliśmy i po chwili odpuścili.

Wyszedłem z chinką z baru i zaczęło padać. Objąłem ją delikatnie a ona onieśmielona, spoglądając na mnie, po chwili się wtuliła. Powiedziałem że lepiej ją odprowadzę a ona szybko przytaknęła głową. Szliśmy tak milcząc i gdy już byliśmy na jej klatce, stanęliśmy na przeciwko siebie i życzliwie mierzyliśmy się wzrokiem. Złapałem ją za rękę, pocałowałem w czoło i chciałem iść. Przytrzymała moją dłoń i przyciągnęła. Gdy szepnęła do ucha parę cudownych słów, zostałem.

8 listopada 2007

Studnia

Patrzę się w dół studni i czekam aż słońce wzejdzie wyżej bym mógł sie wreszcie przejrzeć w lustrze wody. Kołyszę się na skromnym jej brzegu, unoszę nogi i czochram włosy końcówkami palców. Jest sielsko. Działka mojego dziadka to miejsce gdzie spędziłem większa część dzieciństwa. Trochę tam było brudno, zimno, zakurzone tapczany, graty walające się wszędzie, ale nie to w tym było najważniejsze. To była nauka życia. Wilcy w lesie, dziki na szosie, grzyby pod drzewem i żółte jabłka. Przeżyłem też pierwsze roboty budowlane, takie jak wykopanie dziury, sadzenie potem roślin w tej dziurze, bieganie jak opętany i wkurzanie babci oraz nawet sobie zmiażdżyłem kciuka pustakiem. Boli. Kurrewsko. Z bratem spędzaliśmy dużo czasu rozkopując wielkie hałdy piasku które były naniesione w celu rozbudowy domku. Kiedyś wpadliśmy na pomysł aby napisać coś na kartce, wsadzić do starej butelki i udawać że ją odkopaliśmy i że była napisana przez jakiegoś, kurna nie wiem, Indianina. Nikt się nie nabrał. Nie pamiętam co z nią zrobiliśmy ale chyba zakopaliśmy z powrotem. Mocne wydarzenie by było gdybyśmy tam pojechali i to jakoś znaleźli. Jestem ciekawy cóż za fantastyczne rzeczy były tam spisane. Więc stoję tak nad studnią i patrzę, patrzę i nagle się zdenerwowałem. Nic i tak by z tego nie było.

30 września 2007

Kerouac

"- Pusty tron Boga - powiedział.
Na fortepianie leżał saksofon; jego złoty cień puszczał dziwny refleks na pustynną karawanę wymalowaną na ścianie za perkusją.
Bóg wyszedł; to ta cisza po jego wyjściu.
To ta deszczowa noc. To ten mit deszczowej nocy."

17 września 2007

Widok

Powoli otworzyłem oczy. Wielka paproć skupiła na sobie całą moją uwagę. Niechętnie próbowałem wstać aby sięgnąć po kubek wody. Udało się. Wziąłem całe dwa łyki. Siedząc już na brzegu łóżka błądziłem myślami wszędzie byle nie o zeszłej nocy. Rozglądając się po pokoju którego ściany znałem tak dobrze, spojrzałem za okno. Też od bardzo dawna nie zmienił się w nim widok. Kobieta którą pamiętam od czasu gdy wprowadziła się ze swoim mężem, na drugie piętro do bloku naprzeciwko, wyszła na balkon. Roztrzęsiona usiadła na małym taborecie. Jedną ręką trzymając sie barierki, zaczęła niecierpliwie palić papierosa. Do tej pory dużo się w ich życiu wydarzyło. W życiu tej pary. Obserwując raz na jakiś czas ich balkon, oczywiście ukradkiem i przypadkowo, potrafię cokolwiek o nich powiedzieć. Pamiętam jak urodziło im sie pierwsze dziecko. Ten wtedy, jeszcze mały dzieciak, wychodził bardzo często na zewnątrz i głośno wyrażał swoje emocje. Od razu pojawiała się jego mama i zabierała do środka je utulić. Zresztą gabaryty, o ile pamiętam z początku, bardzo kiedyś szczupłej i dość ładnej kobiety, zmieniły się ogromnie. Ogromnie. Mąż jej absolutnie się nie zmienił. Niewysoki, drobnej budowy, zapuścił ostatnio wąsa. Ich dzieci, a mianowicie cała dwójka, już sporo urosły. Na pewno sprawiają masę problemów.

Pewnie jej nic takiego się nie stało, drobna kłótnia, bądź nieporozumienie. Szkoda że na początek dnia. Powiedziałbym jej chociaż jedno dobre słowo.

Oprócz tej pary, z ciekawszych zjawisk, można czasem zobaczyć sfiksowaną, wieczną nastolatkę. Da się także zaobserwować schizofreniczkę, żyjącą ciągle za zasłoniętymi żaluzjami, oraz młode studentki, często się opalające nie topless. Niestety.

12 września 2007

Do Ciebie.

Zadam Ci kilka pytań. Pytania będą tendencyjne, określające Twój stan emocjonalny.
  • Czasami rozsadza cię gorycz?
  • Czasami nie chcesz być w miejscu w którym aktualnie się znajdujesz?
  • Przypominasz sobie błędy, najpewniej z przeszłości?
  • Pragniesz odbyć samotną podróż (duchową, intelektualną, autobusową) podczas której nikt nie będzie Ci przeszkadzał?
  • Twoje dzieciństwo obfitowało w wiele przykrych zdarzeń?
  • Chcesz to wykrzyczeć, i się wyładować?
Nic mnie to kurwa nie obchodzi.

Ale mogę Ci dać wątpliwą receptę.
Zamknij się w sobie, posłuchaj czegoś łagodnego, przeczytaj coś ciekawego, czasami sport pomaga, niektórzy mówią że ciepła kąpiel też.
Nie spotykaj się w takich chwilach z ludźmi i nie dawaj upustu swojemu gniewu. Każdy ma takie chwile i prawdopodobnie nikt Ci nie pomoże, a tym bardziej nie zrozumie. Po prostu nikogo nie wkurwiaj. Nie chcę słuchać o czym mówisz, nie pragnę tego z Tobą dzielić. Odejdź. Daj już spokój.
Jeszcze raz i ja też nie wytrzymam.
Odejdź.

11 września 2007

Frajer

Wstał i to zrobił:
- Zamknij się, chociaż na chwilę, muszę Ci coś powiedzieć - wziął głęboki oddech, i spojrzał w jej oczy, z których biła wściekłość - Słuchaj, muszę wyjść.
Nie miał odwagi jej tego powiedzieć. Po prostu nie miał jaj. Poszedł od razu do samochodu. Poczekał na nią chwilę, ale nie przyszła. Odjechał.
Obudził się o 3 nad ranem, ona dzwoniła i kazała mu przyjeżdżać pod knajpę z której uciekł z podkulonym ogonem. Odłożył słuchawkę i powiedział: "Ty zdziro". Przyjechał w pośpiesznie narzuconych na pidżamę ciuchach. Julia wsiadła, przedtem odklejając się od jakiegoś wysokiego faceta. Chwilę jechali w milczeniu po czym zaczęła:
- Jeszcze raz zrobisz mi scenę przy znajomych to od Ciebie odejdę - mówiąc to na jednym wydechu, cały czas miała wzrok wbity w szybę.
- Nie powtórzy się to już nigdy - odpowiedział. Wiedział że Julia tego nie zrobi, przynajmniej mu się tak wydawało.
- Nie żartuję - dodała, rozwiewając dalsze domysły swojego męża frajera.

9 września 2007

Świetlnie

Lampka była skierowana wprost na niego. Dwie postacie nachylające się nad nim wydawały dziwne odgłosy. Poczuł że pod plecami ma coś twardego. Próbował to wyjąć lewą ręką, ale nie mógł nią ruszyć. Mocno się wysilając sięgnął druga ręką i lekko sie podnosząc z miękkiej ziemi, próbował wymacać owy przedmiot pod sobą. Gdy się poruszał głosy dwóch osób się nasilały. Ich niezrozumiałe słowa były irytujące. Miał coś nie tak z ustami, i nie udało mu się nic wypowiedzieć, co skłoniło by owe postacie do wyjaśnienia obecnej sytuacji. Spod pleców wyjął kamień, z jedną powierzchnią wyszlifowana tak że odbijała światło. Był koloru zielonego, bardziej morskiego takiego. Wpatrując się w niego, skierował go w stronę światła.Obracał dziwny kamień przed oczami, chcąc go obejrzeć, ale tym bardziej nic nie widział. Zazieleniło mu się wszystko. Już podenerwowany odrzucił go na bok. Nie usłyszał dźwięku upadku tylko głośne burknięcie. "Co się dzieje" - pomyślał. Po jakimś czasie leżenia bez ruchu odpowiedział mu jeden z głosów:
- Nic, proszę pana, kompletnie nic - po dłuższej chwili przerwy, głos kontynuował - To już kolejny raz się zdarza, pan może być kompletnie zdezorientowany. Następny raz pan będzie wiedział co zrobić.
Leżący mężczyzna cicho jęknął z bólu, i zaczął złowieszczo chichotać.

Światło zniknęło, głosy ucichły. Była niedziela. Jack wstał z łóżka i udał się na śniadanie przygotowane przez żonę. Kolejny raz w tym tygodniu miał silne bóle głowy.

4 września 2007

The Shelter

Chciał ją tylko zobaczyć.
Zmierzał w dół schodów. Liczył ilość stopni. Nie potrafił sie skupić. Liczba 43 myliła mu się z 44. Poszorował zakrwawioną dłonią po chropowatej, ceglanej ścianie. Zatrzymał się i przyłożył do niej głowę. Opadł na kolana. Krople wody spadały mu na goły kark. Deszcz trwał już przynajmniej około pół godziny. Bardzo chciał sobie przypomnieć czy to było 43 czy może jednak 44. Pioruny uderzały niedaleko. Huk był bardzo donośny. Kiedy już dochodził do tego który to rzeczywiście był stopień, hałas wybijał go z przemyśleń. Marynarka napęczniała wodą, a koszula pod spodem przylegała coraz ciaśniej do torsu. Po jakimś czasie czuł jak woda spływa mu ciurkiem po plecach. Włosy zasłoniły mu oczy. Zapadał w sen. Coraz bardziej osuwał się na chodnik. Zdążył wymówić tylko jedno słowo. Było to imię. Dorothy.

Laura zmierzając już do domu jak to zwykle przed 8 nad ranem, zauważyła leżącego mężczyznę przed schodami na wzniesienie. Podeszła bliżej. Pomyślała że kolejny pijany klient nie zastał jej w domu i postanowił się zdrzemnąć. Zbyt chętnie zostawiała adres interesantom. Nie przejmując się, pokonała schody do góry, do domu.

Mężczyzna rzeczywiście był pijany i przyszedł do prostytutki z którą kiedyś się spotkał. Laura była piękną kobietą. Miała typowe włoskie kształty. Lubił zapach jej włosów, tanich perfum i papierosów. Ona traktowała swoją pracę poważnie i nie pozwalała sobie na jakieś bezsensowne uczucia. On przyleciał wtedy do Florencji na konferencję. Kiedy już stamtąd wrócił, do domu, postanowił pojechać do Włoch ponownie, po dwóch tygodniach. Skłamał żonie że leci do Toronto. Ona się nie zorientowała że o tej porze roku w Kanadzie jest sroga zima, i że jej mąż nie zapakował żadnych ciepłych rzeczy. Podczas kolejnego pobytu we Florencji długo sie zastanawiał czy odwiedzić Laurę. Po paru piwach w knajpie postanowił, że na kolejną, jedną noc, zapomni o swojej żonie. Wyciągnął z portfela kartkę, i udał się pod adres na niej zapisany. Gdy dotarł na miejsce, bezcelowo dzwonił kilka razy do drzwi. Zdenerwował się i uderzył w metalowy parapet. Rozciął sobie pięść. Wyjął piersiówkę i chciał zaczekać. Kiedy zaczęło padać to się nie przejmował, ale jak już zamókł, wyruszył poszukać schronienia.

Billy

Był piątkowy poranek a on jeszcze nie wrócił. Smutna kobieta wpatrzona w otwarte okno, leżała na kanapie, opasana grubym wełnianym swetrem. Czasem można było usłyszeć jej ciche westchnięcie - "To już dwa dni.".

Jack obecnie nienawidził swojego życia. Codzienne pobudki o poranku, żona po ciąży, kredyt mieszkaniowy oraz pijany sąsiad z góry. Sąsiad lubił pić i kiedy wracał do domu lał swoją żonę. Libacje kończył późno w nocy i czasami mu się zdarzało robić postoje na wycieraczce Jacka. Najczęściej jego drzemka była poprzedzona ciężkim upadkiem i jęknięciami. Jack wtedy na ogół podrywał się z łóżka, biegł w stronę drzwi i wyobrażał sobie jak zrzuca zapitego chuja ze schodów. Kiedy już przed otwartymi drzwiami widział nieprzytomnego sąsiada, nakrywającego się wycieraczką, to się litował i zaprowadzał go do mieszkania na piętrze wyżej. Nienawidził tego. Nienawidził swojej dobroci.

Już piąty raz w tym tygodniu obudził go budzik. Rozczochrał sobie włosy na głowie i spojrzał na śpiącą żonę. Wyglądała na zmęczoną, miała bladą cerę. Musiała często w nocy wstawać do wrzeszczącego dziecka. Była jej kolej. Niepewnie sie podniósł i ruszył w stronę łazienki. Szybki prysznic przyniósł orzeźwienie. Wychodząc z łazienki spojrzał na zegar zawieszony na brudnej ścianie i szybkim krokiem podszedł do lodówki. Dwie kanapki, a następnie kawa z ekspresu. Swoją bordową torbę zaopatrzył w drugie śniadanie, przygotowane przez żonę zeszłego wieczoru. Stanął pośrodku pokoju, miał jeszcze przynajmniej pięć minut. Przypomniało mu się ile czasu spał tej nocy i poszedł sobie zrobić jeszcze jedną kawę.

Jack był zadowolony. Pozwolił sobie opierdolić klienta za nic i skasował go na dużą kwotę. Jechał teraz do następnego. Problem dotyczył ciepłej wody. Nic wielkiego. Dojechał na wskazany adres. Wysiadł ze swojego białego vana i udał się w kierunku kamienicy. Jakieś małe dzieci z patykami w ręku minęły go ze sporą prędkością. Kamienica miała trzy piętra, była jeszcze pewnie z lat pięćdziesiątych. Ładna, zadbana okolica. Przeszedł starą klatkę, gdzie nad wejściem była tandetna płaskorzeźba, i wspiął się po trzeszczących schodach na ostatnie piętro.

Dorothy wstała z kanapy i postanowiła na chwilę zamknąć okno. Było zimno. Wczoraj wieczorem zauważyła że coś jest nie tak z kaloryferami i nie grzeją. Nie potrafiła zlokalizować usterki. Jej mąż zawsze się zajmował tymi sprawami, ale wyjechał w zeszłym tygodniu na konferencję do Florencji. Ona nigdy nie była w Europie. Obiecał że przywiezie jej jakieś pamiątki i będzie robił dużo zdjęć. Od razu, po tym jak doszła do wniosku że problem grzejników nie może czekać, zadzwoniła pod numer znaleziony w książce telefonicznej. Mężczyzna w słuchawce odpowiadał formalnie. Powiedział ze zjawi się następnego dnia, przed południem. Teraz czekając na niego, postanowiła że zrobi sobie herbatę. Wstawiła wodę i od razu odezwał się dzwonek do drzwi.

Mężczyzna położył swoją bordową torbę na ziemi w łazience, wyszukał narzędzia, i zaczął rozbierać wielką maszynę wiszącą na ścianie. Po krótkiej rozmowie w drzwiach wejściowych mężczyzna doszedł że problem leży w tym urządzeniu. Dorothy mając na uwadze porządek w łazience, pilnowała robotnika aby nic nie pobrudził lub zniszczył. Po chwili gwizdek zawiadomił że woda zaczęła wrzeć. Dorothy szybko pobiegła od kuchni, ukradkiem patrząc w stronę okna. Zrobiła dla siebie i mężczyzny herbatę. Gdy przechodziła z dwoma kubkami w dłoniach w stronę łazienki, jeszcze raz spojrzała na zamknięte okno. "Gdzie jesteś Billy?" - kolejny raz westchnęła.

Otworzył oczy. Długo nie mógł się zdecydować. Od dłuższego czasu chciał wrócić na stare śmieci ale nie miał okazji. Cicho przeszedł przez pokój. Przyglądając się na oścież otwartemu oknu postanowił to zrobić. Wskoczył na parapet i po cienkim, zewnętrznym gzymsie, przeszedł na dach dość niskiego budynku i po kartonach zeskoczył na ziemię. Lekki wietrzyk nastroszył mu wąsy. Poczuł sie lepiej.

Billy bez problemu odnalazł drogę z powrotem do domu. Przez dwa dni wałęsał sie po starej dzielnicy portowej, skąd kiedyś go zabrano. Było to dawno temu. Wtedy bardzo dużo chorował i głodował. Wiedział że tak dalej nie pociągnie. Miał wiele szczęścia że właśnie jego obecna "właścicielka" go znalazła, a potem się nim zaopiekowała, i dała mu schronienie. Pozwalała mu wychodzić bez ograniczeń na zewnątrz, na świeże powietrze. Była do niego bardzo przywiązana, i kiedy znikał na całą noc, najpierw po powrocie dawała mu surową reprymendę a następnie mocno przytulała. Zdarzało sie jej płakać gdy trzymała go w ramionach. Partner jego opiekunki często gdzieś wychodził z domu i wracał po bardzo wielu dniach. Billy gdy obwąchiwał potem jego ubrania to wyczuwał dużo zapachów. Kobiecych zapachów. Teraz Billy gdy wracał, był w marnym stanie. Swoją czarną sierść miał poczochraną, z przylepionymi do niej jakimiś śmierdzącymi, ciągnącymi się rzeczami. Miał też trochę zadrapań bo koty z portu nie chciały oddać mu pożywienia. Musiał sobie przypomnieć dawne czasy i trochę się pościerał z miejscowymi. Odwiedził stare miejsca. Było wiele wspomnień.

Billy wskoczył na wąski gzymsik. Trochę wiało, ale bez problemu sie utrzymywał mimo zmęczenia. Myślał o surowości swojej opiekunki i o ciepłym mleku. Zbliżył się do okna. Mając jeszcze kilka kroków zauważył że okno się zamyka. To nic nie szkodzi pomyślał, bo jak pokaże swój pyszczek przez szybę to Dorothy mu szybko otworzy. Wejrzał do środka ale jej nie zobaczył. Poczekał jeszcze chwilę, podrapał kilka razy ramę, i postanowił ze wróci za jakiś czas. Zszedł tą samą drogą jaką sie tam znalazł, i postanowił że wpadnie na zaplecze mięsnego. Gruby rzeźnik zawsze coś zostawiał. Zdarzało się też, że nic nie ma, bo ktoś mógł być przed Billym. Billy nie lubił dzieci rzeźnika bo byli łobuziakami i lubiły mu robić żarty. Zawsze za nim podszedł do miseczki wyglądał zza rogu czy gdzieś sie nie czają. Tak samo zrobił i tym razem, i odczekując chwile podszedł do miski. Miska była pusta. Posiedział jakiś czas nie wiedząc co ze sobą zrobić. Po chwili usłyszał jakieś kroki za sobą i szybko odskakując, napuszył się, gdy zobaczył trzech gnojków z patykami w ręce. Zaczął uciekać wąskimi uliczkami i gdy już nie słyszał za sobą kroków obejrzał sie i przystanął. Przeszedł jeszcze kilka metrów i usiadł w cieniu na zimnym chodniku.

Nie wiedział kiedy to sie stało, po prostu coś obok niego huknęło. On nie wiedząc co sie dzieje zaczął biec na oślep. Wybiegł za róg alei i minął w szaleńczym sprincie tych trzech gnojków, których spotkał na zapleczu mięsnego. Mieli zapaloną następną petardę w ręku, gotową do rzucenia. Biegł i biegł bez opamiętania, byle najdalej. Czując że na pewno już ich zgubił, przystanął. Cały czas był zdezorientowany. Łapiąc ciężko oddech, dopiero teraz zauważył że siedzi skulony, na ulicy. Obejrzał sie na lewo i zobaczył wielkiego białego vana.

Jack z uśmiechem na twarzy jechał wąską uliczką. Znów udało mu się nabrać klienta. Kobieta nawet nie mrugnęła jak usłyszała wysoką cenę za jego usługę. Był korek na głównej i postanowił pojechać skrótem. Jadąc dość szybko, pustą jezdnią, dopiero teraz spostrzegł skulonego czarnego kota. Nie miał czasu zahamować. Po przejechaniu kilkudziesięciu metrów, kolejny raz się uśmiechnął. "Przynajmniej nie przebiegł mi drogi" - pomyślał.

3 września 2007

Poznań

Ta historia nie mogła się zdarzyć każdemu. Ten niepozorny zbieg przypadkowych wydarzeń nie doprowadził do spotkania.

Beata będąc małą dziewczynką bardzo dużo płakała. Jej rodzice się rozstali i nie mieli czasu się nią opiekować. Ona sama trafiła do swojej babci. Babcia nauczyła jej miłości najlepiej jak potrafiła. Sama nigdy nie zaznała rodzicielskiego ciepła i musiała być od zawsze zaradną i samodzielną kobietą. To samo chciała przekazać swojej wnuczce. Kilka lat później Beata chodząc już do szkoły średniej postanowiła obrać drogę do której namówiła ją babcia. Czytała bardzo dużo książek podsuwanych przez jej opiekunkę. W szkole miała dość specyficzne kontakty z rówieśnikami. Co w drugim zdaniu cytowała rosyjskich i hiszpańskich pisarzy. Miała niewielu znajomych. Jej własny hermetyczny świat nikogo nie interesował.

Przynajmniej raz w ciągu godziny odbiegała myślami do wspaniałych, bądź tragicznych przygód z udziałem bohaterów książek. Raz po raz się zakochiwała w wyobrażonych chłopcach którzy na nią czekają za każdym rogiem. Niestety często była zawiedziona, ale była szczęśliwa.

Mogło to wyglądać inaczej. Miała na niego wpaść. Miała podnieść z chodnika upuszczoną przez niego książkę. Nazwisko jej ulubionego pisarza na żółtej okładce dawało tysiące tematów do rozmowy. Spotkany mężczyzna zawsze był otwarty na rozmowy o literaturze. Dopiero później w kawiarni podczas pochłaniającej konwersacji zauważy że mężczyzna nie ma obrączki na palcu. Rozmowa by sie potoczyła na czasy szkolne i dochodzą że chodzili do tej samej szkoły, w tym samym roczniku. Mężczyzna już po kilku szklankach palącego alkoholu wyznaje że ją pamięta i zawsze mu się podobała. Ona rumieniąc się popija czerwone wino i wysłuchuje jego wspomnień. Wspomnień jego o niej. Reszta jest prosta.

Idąc szybko po brukowanych uliczkach jej rodzinnego miasta, zmierzała w stronę szpitala. Jakiś czas temu dowiedziała się o chorobie swojej babci - zresztą nie bardzo poważnej - i musiała wziąć urlop ze szkoły. Babcia mocno nalegała na spotkanie. Przez słuchawkę mówiła o rychłej śmierci i samotności. Beata zawsze pobłażliwie podchodziła do ich wspólnych rozmów. Od długiego czasu nie robiła sobie urlopu. Praca nauczycielki kompletnie ją pochłaniała ponieważ uwielbiała towarzystwo dzieci, a brak życia osobistego jej to umożliwiał. Przypominała sobie książki z dawnych czasów i próbowała wpoić swoim wychowankom swoją pasję. Teraz szybko przemierzając kolejne ciemne przecznice była zmartwiona że jakaś inna osoba przejmie na tydzień jej klasę. Obmyślając tematy które poruszy z uczniami po powrocie, usłyszała za sobą jak ktoś głośno krzyczy jej imię. Zatrzymała się tuz przed rogiem alejki. Wytężając wzrok w ciemności po pewnym czasie zauważyła że jakaś para rzuca się sobie w objęcia. Wracając do swoich myśli obróciła się i zrobiła kilka kroków w stronę zakrętu. Coś ją zmusiło do spojrzenia jeszcze raz za siebie. Przystanęła i kolejny raz wpatrywała się w prawie pustą alejkę. W tym momencie, tuż przed nią, zza rogu wyszedł wysoki brunet z żółta książką pod pachą. Ona kolejny raz patrząc za siebie w mrok nic nie zauważyła i poszła dalej. Przeszła przez zakręt i widziała już na końcu ulicy wielki szyld szpitala. Przyspieszyła kroku.

Mężczyzna którego nawet nie zauważyła, zniknął za drzwiami kawiarni która znajdowała się kilka metrów dalej. Już nigdy więcej nie mieli szansy na spotkanie.

16 sierpnia 2007

Drunk on the Moon

Wakacje. Już w połowie. We wrześniu mnie czeka przeprawa z formalnościami na uczelni. Nie mogę się doczekać, będzie fantastycznie. Wkurwiłem sie na morze. Nienawidzę morza. Wkurwiłem się na nie. Mazury są zajebane wszelkimi rodzajami ludzi. Łeba jest siedliskiem gówna. Stężyca jeszcze w git, ale i tak nad wodą. Sulęczyno również. Kurwa, wszędzie towarzyszy mi woda. Góry pewnie będą dla mnie niedostępne w tym roku, chociaż bardzo chcę w nie jechać. Znalazłem naprawdę niezłą pracę. Mam długi, same problemy. Jest mi źle. Nic nie wiem. Jestem niezdecydowany. Ludzie coś ode mnie chcą. Nie wiem czego. Nie wiem, z czegoś się śmieją. Patrzę na nich i mnie wkurwiają. Nie wiem dlaczego. Siedzę w domu i próbuję pisać to gówno i mi nie wychodzi. Nie wiem co pisać. Dużo się wydarzyło. Dużo było śmiechu, dużo krain szczęśliwości. Reakcja na to ma tak wyglądać? Ludzie są dla mnie mili ale nie wiem czego chcą. Musze czegoś poszukać. Czytam o Bogu. Haha. Skupiam się nad książką i próbuję zrozumieć. Chcę go znaleźć. Nie dlatego aby rozwiązać zagadkę - nieważne jaką - ale żeby wiedzieć. Moje postępowanie jest zbyt racjonalne. Trochę sie zaciąłem. Próbowałem ułożyć melodię, a wyszło z tego nic. Schematy mi się poplątały. Siedzę na krześle przed jasnym ekranem i nie wiem. Chcę przestać to pisać a nie mogę. Może spędzam za mało czasu na świeżym powietrzu, dawno się nie opalałem. Moja opalenizna znikła. Kiedyś czytałem taką książkę o słońcu. Kobieta wyjechała na wczasy. Była sama z dzieckiem w wielkim domu. Bez męża. Było wspaniale. Wypoczywała nic nie robiąc. Opiekowała się dzieckiem. Za każdym razem po opalaniu czuła niesamowite pragnienie. Z dnia na dzień chodziła w coraz bardziej skromnym ubraniu, aż w końcu chodziła nago. Była mocno szczęśliwa, coraz bardziej. Czuła w słońcu to szczęście. Co jakiś czas widywała dobrze zbudowanego mężczyznę. Wieśniakiem był. Widziała w nim obiekt pożądania. Marzyła o nim. Nie przespała się z nim jedynie dlatego że do niej nie podszedł. Ale wiedziała że była bliska tego. Świeże powietrze i słońce chyba jest sprawcą radości. Chcę tego. I tak dobrze wiem że jest to stan jednego wieczora. Dobrze że się z nią dzisiaj nie spotkałem. Chyba bym umarł z nudów. Ze swoich nudów. Nieprzyjemna jest rozmowa kiedy jedna osoba się mocno nudzi. Szczególnie bez powodu. Już wiem. Człowiek nie jest w złym humorze, tylko jest znudzony. Nuda. Gówno. Gówno. Chcę się wynieść. Wynieść razem ze śmieciami do śmietnika. Śmietnika nienawiści. Będę się taplał w zielonej mazi nienawiści pochodzącej od części ludzi ze świata. Tej gorszej części. Będę sie taplał, zanurzał głowę, szorował pachy. Będzie cudownie. Chcę sie oczyścić. Nie zdaję sobie sprawy ze złości innego człowieka, zawsze sie na nią zamykam. Nie lubię o tym słuchać, ani na to patrzeć. Nienawidzę ludzi, przynajmniej dzisiaj. Chce mi się rzygać tą zieloną spierdoliną. Oczy mi wychodzą z oczodołów. Czuje jakbym połknął robaki, rozłażą mi się po organizmie i wyżerają pozostałości wnętrzności. Wnętrzności duchowej. Jeżeli się nie odnajdę to stracę ją kompletnie. Wnętrzność duchową. Chcę się położyć. Dotknąć oczu. Znów je otworzyć. Drapać podłogę. Targać włosy. Chcę to wypluć. Potem pożreć i strawić. I niech zostanie we mnie aż do dnia kiedy będę miał odwagę na to spojrzeć. Kiedy będę mógł o tym myśleć i z tym żyć. Na razie nie chcę tego uczucia. Chce je odłożyć w zakamarki ciemności. Na skraj nicości. Tego czego człowiek nie może pojąc. Ale na szczęście napewno zapomnę gdzie to ulokowałem i zniknie na zawsze. Wyjdzie podczas moich ostatnich dni, w postaci wrzasku i nienawiści. Będę wrzeszczał i wywijał rękoma aby sobie poszło. Ludzie nie będą wiedzieć co się dzieje. Zostawią mnie w spokoju. Wreszcie. Ostatni raz pojadę nad morze i zapomnę że wcześniej go nienawidziłem. Zanurzę głowę w wodzie. Następnie wyjdę i rzucę się na ziemię i będę leżał póki... Tak. Chyba trochę frustracji ze mnie ubyło. Ostatnio jestem mocno agresywny. Mówię o egoizmie i egocentryzmie, że są złe. Ale coraz bardziej je w sobie czuję. Nie potrafię tego odsunąc. Przebywanie z ludźmi powoduje że to ze mnie wychodzi. Im częściej, tym więcej.

Tom Waits. Niesamowity gość.

Wyszedłem na balkon. Wziąłem dwa głębokie oddechy. Spojrzałem na gasnące światła. Gwiazd nie było widać. Następne dwa oddechy. Oddychaj. Jest już lepiej. Świerszcze przypominają jaka jest pora dnia. Lekki wiatr mnie delikatnie kołysze. Przetłuszczony kosmyk włosów mi opada na twarz, muskając moje usta. Odgarniając je znów biorę dwa oddechy. Jest lepiej. Opieram się na barierce pozwalając jej odebrać mój zmęczony ciężar. Przymykam oczy. Nie chcę już wrzeszczeć. Wszystko uleciało. Na pewno się uśmiechnąłem. Tak. Czuję się jak pijany na księżycu.

6 lipca 2007

Rzeczywistość

Wali w okna i próbuje przedrzeć się do Twojej świadomości. Tak, to jest deszcz. Prawdziwy, naturalny, czysty, może też święty. Od czasu gdy przeczytałem jeden ze zbiorów opowiadań Hemingwaya gdzie pisał o swoich perypetiach podczas wojny domowej Hiszpanii, przestałem denerwować się zjawiskami meteorologicznymi. Pisał że wyszedł, bodajże z restauracji, i zaczął padać deszcz. Nawet nie zareagował w żaden sposób na tą zmianę pogody, ponieważ uważał że nie można się wściekać na rzeczy na które się nie ma wpływu. W taki sposób postępując można dojść do bardzo wielu ważnych wniosków.

Już za bliżej nieokreślany czas wyjadę z miasta i osiądę na parę dni na łonie natury, na działce której nie ma na żadnej mapie, i wiedzą o niej jedynie osoby które powinny wiedzieć. Kolejny wyjazd nastąpi od razu po zakończeniu poprzedniego, i będzie miał miejsce w okolice bardziej cywilizowane, a mianowicie mazury. To będzie szok bardzo pozytywny, związany ze zmianą trybu funkcjonowania, który bardzo pragnę przeżyć.

Grając jakiś czas temu, po długiej przerwie, w piłkę, doznałem niesamowitego rozładowania kryjącej się we mnie złości. Kopiąc na odlew, z całej siły, doznawałem ulgi. Wykrzykując obelżywe słowa, byłem radosny. Zdobywając bramki osiągałem umysłowy orgazm. Sport jest niesamowity, szkoda że w następne dni pogoda nie dopisywała. Oczywiście nie mam pretensji.

Wracając do wniosków wyciągniętych z Hemingwaya, to chodzi jedynie tak naprawdę o sprawę alkoholu. Nie udało mi sie przeżyć bez niego nawet pięciu dni. Purpurowa mgła opadła mi na oczy na dobre, i w żaden inny sposób nie potrafiłem zareagować na butelkę w mojej dłoni, niż ją przechylić w otwarte usta. Wszystko było OK. Drganie rąk ustąpiło, ból głowy zelżał, myśli zrobiły się czystsze a butelka robiła się coraz bardziej pusta. Ubywało z niej jak z miraży jezior na pustyni. Tak jakby jej w ogóle nie było. Stan nietrzeźwości został osiągnięty i w tamtym momencie potrafiłem rozumieć otoczenie. Przechył metafizyczny wynosił ponad 90 stopni, moja głowa chwiejąc się coraz bardziej obniżała się pod ziemię, a myśli wędrowały razem z nią. Nie potrafiąc osiągnąć stanu pionowego, odbijałem się cały czas od skorupy urojonej czaszy bytu i pragnąłem zasnąć. Pobudka była słaba. Ale nie mogę się przecież denerwować.

Jakie były dobre skutki nie picia? Bardzo, ależ tak.

Po obejrzeniu The Doors, odkryłem ich muzykę na nowo. Jim Morrison i reszta bandu dawała ostrego czadu. Morrison to prawie jak Hendrix, na pewno są położeni blisko siebie na cmentarzu "na zawsze", w płaszczyźnie rzeczywistości muzycznej. W filmie była scena z Andy Warholem gdzie wręcza złoty telefon Jimowi. Po krótkim narkotycznym bełkocie Andy mówi że jest to telefon poprzez który można porozmawiać z bogiem. Sam go nigdy nie użył ponieważ jak powiedział, nie miał mu nigdy nic do powiedzenia. Jak dalej się okazało, z filmu, Morrison też nie użył tego telefonu ponieważ oddał go przypadkowo spotkanemu żebrakowi. Może tak naprawdę nigdy go nikomu nie oddał i użył pewnego dnia gdy miał już sędziwe 27 lat. Albo nigdy nie miał odwagi go użyć i owy telefon jest ekspozycją na jakiejś wystawie, w bardzo małym paryskim antykwariacie.

Ja bym powiedział: "chcę być i mieć".
Tylko nie jest oczywistym że On życzenia też spełnia.

28 czerwca 2007

"there must be some kind of way out of here"

Otworzyłem oczy. Nie miałem pojęcia która jest godzina. Zza jedynego, małego okna, umieszczonego pod sufitem widać że było szarawo na dworzu, a w parapet uderzały krople deszczu. Posłanie na którym leżałem było niewygodne. Ręką wyszukałem czy nie leży coś obok łóżka. Znalezioną butelkę z wodą przyłożyłem do ust. Pijąc, wspomniałem w jaki sposób się znalazłem w tym miejscu. Zeszły wieczór był udany. Czas spędzony w gronie osób których znam najdłużej i chyba najlepiej, spowodowało masę miłych wspomnień. Jednak coś było nie tak. Spojrzałem na telefon który wskazywał godzinę 7:00. Wychodziło że spałem jedynie 3 godziny i obudziłem się o wiele za wcześnie. Co mnie obudziło i dlaczego czuję się tak dziwnie? Wpatrując się w okienko i pociągając drobne łyki wody, zacząłem się zastanawiać. Przeleciały mi ostatnie przynajmniej dwa miesiące życia przez głowę. Na jaki chuj rzuciłem jedyną rzecz która trzymała mnie przy rzeczywistości, czyli studiowanie. Teraz jedynie oglądam filmy na które nie miałem czasu, gram na gitarze, i wieczory spędzam z ludźmi z którymi piję na plaży. Nawet moje sny są mało ciekawe. Przeżywam w nich mój czas z dnia poprzedniego na inny sposób. I tak sen w sen. Za jałowo się zrobiło. Odłożyłem butelkę, położyłem się na bok i wpatrywałem w niebieskie obicie kanapy. Przeanalizowałem ostatnie ekscesy alkoholowe i wszystkie miały podobny schemat. To samo miejsce, dość spora ilość tych samych ludzi i wypitego alkoholu. Nic niezwykłego. Niektóre osoby zaczęły na mnie mieć zły wpływ i zacząłem mówić rzeczy których nie chciałem.
Przewracając się na kolejny bok i otulając się mocniej kołdrą, próbowałem zasnąć. Leżałem tak dłuższy czas. Wreszcie znalazłem rozwiązanie które powinno upłynnić moje bycie. Postanowiłem nie pic przez półtorej tygodnia. Słabe.
Zacząłem się zastanawiać co to mi da i nie wpadłem na żaden konkretny pomysł.

Obudziłem się kolejny raz o 11:00. Poszedłem do góry gdzie dwie osoby już nie spały. Po krótkiej pertraktacji zaczęliśmy grac w wormsy. Teraz dopiero zrozumiałem że programiści stworzyli tą grę dla nas, na właśnie obecną porę i nastrój. Nie oderwaliśmy sie przez następnych kilka godzin. Padający za oknem deszcz wręcz nie pozwalał na powrót do domu, bądź możliwość innego spędzenia czasu. Jeden z przyjemniejszych "poranków".

Powrót do domu tym razem był miły. Gdy dojeżdżałem już do osiedla, wzeszło nad nim słońce. Niebo zrobiło się purpurowe i z co niektórych chmur zaczęły przebijać promienie słoneczne. Moja leniwa głowa, przylepiona do szyby, została obdarowana fantastycznym ciepłem. Słońce jest tak bardzo naturalne, i w oka mgnieniu sprawia radość. Zakręciło mi się przyjemnie w głowie. Szeroko się uśmiechnąłem.
Gdy szedłem już ścieżką do mojego domu, jakieś dziecko zaczęło wrzeszczeć. Odwróciłem sie za dobiegającym dźwiękiem i zauważyłem gnojka na ostatnim piętrze bloku. Trzymając sie za barierkę balkonu, wychylał się najdalej jak mógł. Nie denerwował mnie dźwięk który ten dzieciak wydobywał, i nie chciałem aby wypadł i uderzył w niezwykle twardy grunt. Ten wrzask był tak jakby radosny. Po chwili ten rozsadzający jęk okazał się wstępem do całkiem ciekawej linii melodycznej, opierającej się na dość prostych rozwiązaniach. Dopełnił poczucie słońca.

Wczoraj doszedłem do wniosku że zaprzestanę ściągać non stop muzykę i postaram się jeszcze bardziej na niej skupić. Ostatnimi czasy wpadłem wręcz w manię ściągania albumów które miały gdziekolwiek jakąś dobrą recenzję, a mój katalog "do przesłuchania" roztył się do sporych rozmiarów.

Z dnia na dzień znajduję sobie argumenty do mojego niepicia, i myślę że to zdaję egzamin. Na przykład założyłem że wreszcie więcej dni w tygodniu będę wstawał trzeźwy, i będę miał ochotę na więcej rzeczy do zrobienia, szczególnie teraz gdy szukam pracy. Bzdura. Kolejnym, bardziej sensownym przykładem, może być to że zaoszczędzę kupę pieniędzy. Pewnie więcej argumentów będę miał już pod sam koniec zakładu, z samym sobą, w którym stawką jest to czy "podołam".

Przed chwilą pobiegłem do kuchni bo usłyszałem dźwięk obijanych naczyń i o, kurwa, dziwo nikogo tam nie było.

19 czerwca 2007

zdecydowanie hendrix

Ostatni tydzień obfitował w wiele wydarzeń. Na szczęście im późniejszy był dzień tygodnia tym tendencja do radośniejszych sytuacji wzrastała. Na szczęście. Po wielkiej potrzebie zmian, znów nastąpił przełomowy moment nie z mojej woli. W słuchawce mojego telefonu ponownie zabrzmiał głos mojej szefowej, i tak jak na początku dzwoniła bym się pojawił na rozmowie o prace, to tym razem mi przekazała smutniejszą wiadomość. Prawdopodobnie rozwiązują mój dział do którego mnie przydzielono na samym początku i niestety tracę posadę. Za kilka dni już wszystko ma być wiadomo na pewno. Do tej pory wegetuję i cieszę się każdą chwilą mogąc chodzić na spacery z moim psem, grając na gitarze i oglądając filmy na które do teraz nie miałem czasu. Ze względu kasy jest raczej nie ok.

Kolejnym wydarzeniem był wyjazd nad jezioro do zajebistego domku, gdzie każdy uczestnik tripu wypoczął. Był wszystko co potrzeba. Odpowiednie osoby, dobra muzyka, ekstra żarcie, śpiewanie na pomoście. W ostatni dzień została rozwiązana sprawa kto jest największym twardzielem w historii kina. Są nimi Steven Seagal oraz Van Damme. Ten ostatni miał niesamowitą kreację w Replikancie. Wspaniały człowiek i przekonujący aktor. Seagal co prawda ma słabszą mimikę i mniejszy repertuar męskich odzywek, ale nadrabia ilością trupów jaką pozostawia na swojej drodze. Niesamowity również.
Podczas drugiej części dnia, po długim spacerze niekończącą się drogą, spoczęliśmy na wzgórzu niedaleko domku. Gdy odczuliśmy niezwykłą harmonię, widzieliśmy Hendrixa który się chował w lesie nieopodal przez ponad 30 lat i przyszedł do nas patrzeć na chmury i pływające zboże. Wyciągnął kilka gałązek i liści z włosów, przysiadł na pniu, i zagadnął "Co słychać?". Nie chciał gadać o muzyce, co jest dość dziwne, wolał usiąść i spoglądać na leniwie kołyszące się kłosy. Wporzo koleś, cały czas ma 27 lat. Nie starzeje się. Tak samo jak jego twórczość.

Po wizycie na plaży, obejrzeniu filmu oraz poznaniu Bill'ego Kida, mój powrót do domu już nie był tak wesoły. Powrót nocnym autobusem uderzył we mnie mocną zimną melancholią. Chwiejnym i niepewnym krokiem wyszedłem z busu. Przeszedłem przez zawsze brudne ulice. Otworzyłem drzwi domowe. "Szkoda że już mnie tam nie ma" pomyślałem. Odpaliłem muzykę. Nie pomogło. Powroty są gówniane.
Na następny dzień pieniądze zdecydowały że nie pojadę do ekstra poznania. Szkoda że są najważniejsze w życiu. Oczywiście tuż po muzyce.

10 czerwca 2007

west side district

Stało się to niecały tydzień temu. Idąc z dość sporym ciężarem na rękach patrzyłem wysoko w gorę czy aby pogoda tego wieczora się nie zepsuje. Szli ze mną moi rodzice nic nie mówiąc. Bardzo śmiesznie wyglądaliśmy, ja idąc w rękach z czymś zawiniętym w niebieski worek do śmieci, a mój ojciec niosąc na ramieniu łopatę. Moja matka dreptała z tyłu trochę przygnębiona. Jakiś czas temu jeszcze była kompletnie przebita i wiedziałem że jak siedziała sama w pokoju wyciera wilgotne policzki. Gdy minęliśmy, jak zawsze brzydkie bloki, udaliśmy się w stronę miejsca gdzie niegdyś gdy miałem 10 lat mniej bawiłem się z kumplami w chowanego, a jakieś 5 lat później próbowałem pierwszego piwa. Zeszliśmy na sam dół zarośniętej skarpy, tak aby nikt z domów nieopodal nie widział co robimy. Trzymając za rękę moją mamę pomogłem jej zejść gdyż trawa była dość śliska. Po krótkiej wymianie słów obraliśmy miejsce w którym będziemy kopać. Ojciec zaczął pierwszy, a ja się rozglądałem za jakimiś ludźmi aby zobaczyć ich reakcje jeżeli by nas zobaczyli, ale po chwili już nie za bardzo się przejmowałem czymkolwiek. Stałem i się patrzyłem jak dziura w ziemi się pogłębia i postanowiłem pomóc mojemu ojcu. Chwyciłem mocno łopatę i wbiłem ją w ziemię. Po pewnej chwili gdy zacząłem się dobrze bawić przy przesypywaniu ziemi, aby zakryć przed chwilą wykopaną dziurę z umieszczonym w niej zawiniątku, z niepozornej ciemnej chmury na niebie zaczął padać deszcz.

Myśląc nad związkiem nicości z przestrzenią, przesiadłem się na miejsce z którego mogłem baczniej obserwować ładną dziewczynę siedząca do mnie przodem kilka miejsc dalej. Nie do końca moje zachowanie nie było obsceniczne, ale w tym momencie miałem małe poczucie kultury. Poprzedni wieczór spędzony w dobrym towarzystwie bardzo mnie przygnębił. Potykając się na krzywych płytach chodnikowych patrzyłem na skurwiałe osiedle i mijałem nieznajomych ludzi których nienawidziłem. Przekręciłem klucz w drzwiach i wszedłem niepewnym krokiem. Ściągnąłem buty i nie wiedziałem co zrobić. Nie wiem czy to wina tej zajebanej atmosfery "mojej" dzielnicy które słynie z tego że jest chujowe i nikt nie lubi jej odwiedzać.

Najbardziej obrazowym przykładem chujowizny będzie "przygoda" mojego znajomego gdy pewnego razu spędzał sylwestra na tym zadupiu. Szedł późno w nocy na przystanek aby wrócić do domu. Wspiął się na górę schodów, dzielących go od jednego do drugiego osiedla, i był kompletnie wyżęty. Na górze w cieniu, zaczajona była na niego grupa nastolatków, którzy widzieli go już od pewnego czasu. Podbiegli do niego, położyli na ziemi, ściągnęli z niego niefajne, stare buty, ogólnie całkiem zjebane, i uciekli schodami w dół. Nie miał siły nawet na powiedzenie im na odchodne, "kurwa". Zebrał się. Włączyła mu się silna chęć powrotu do domu. Gdy wyszedł zza któregoś już z kolei bloku, zauważył przystanek i o mało się nie popłakał z radości. Jacyś pijani goście, stojący nieopodal w klatce, widząc go w świetle latarni, nie mającego butów z przyklejonym uśmiechem do mordy, zainteresowali się. Widząc już parę osób stojących na przystanku, co zapowiadało upragniony autobus, mój kumpel ucieszył się jeszcze bardziej. Zatrzymał się niepewnie gdy usłyszał chrypliwy głos za nim z prośbą o poczekanie. Podeszło do niego kilka osób. Nie męczyli się w zagrywki "czy masz papierosa", powiedzieli że wygląda jak kompletny dureń bez tych butów. Wiedząc co go czeka rzucił się na nich w amoku rozpaczy i nienawiści.

Usiadłem na łóżku, nastroiłem gitarę której poprzednio nie udało mi się nastroić. Zacząłem się uczyć nowej pioseny. Nic. Przeczytałem stronę książki. Też kurwa nic. Co jest? Co robię nie tak. Doszedłem po raz kolejny do wniosku że potrzeba mi świeżości, ale nie mam pojęcia gdzie ją znaleźć. Od pory gdy w pewną nocy, w jedną z tych pojebanych nocy z niedzieli na poniedziałek, doszedłem do tego samego wniosku, rzuciłem połowicznie studia. Tym razem nie mam ochoty na podejmowanie równie abstrakcyjnych decyzji. Chyba po prostu się położę, i przy marzeniach o niebieskim szynobusie, zasnę.

4 czerwca 2007

gówno

Kolejny raz przychodzę i to czuję. Coś jest nie tak. Podszedłem do wejścia jednego z pokojów i nie widziałem niczego niepokojącego. Wszedłem do następnego pokoju i też nic nie zauważyłem. Patrząc chwile w pustą podłogę doszedłem do wniosku że jest coś za mało ruchu. Zacząłem szukać mojego kota z którym ostatnio było kiepsko. Znalazłem go znów leżącego i wpatrzonego w ścianę. Przejechałem po jego sierści dość lekko i prawie niezauważalnie się poruszył.

Nie będę bardzo rozpaczał że jakiś czas temu się dowiedziałem o chorobie mojego kota. Weterynarz stwierdził raka czegoś i już jutro trzeba go uśpić. Był dobrym kumplem. Kładł się obok mojej głowy gdy spałem, witał mnie kiedy wracałem po dłuższej nieobecności, miauczał gdy chciał aby go pogłaskać, wpieprzał się na kolana gdy się siadało i drapał ponieważ chciał się ułożyć jak najwygodniej. Był czasami wkurwiający ale to przecież normalne jak trzeba go mijać dzień w dzień w niewielkim mieszkaniu. Niekiedy się na niego wpadało na zakrętach korytarzy, ale miał to w dupie, parskał i szedł dalej a ja na niego krzyczałem. Rzadko co prawda się nim zajmowałem, ale zawsze wytrzymywał wszystkie pieszczoty z niesamowitą cierpliwością. Nikt od niego niczego nie wymagał a jednak był życzliwy. Nie chciałem tego przyjąć do wiadomości że przez ostatnie dni kładł się w najbardziej ciemnych niedostępnych miejscach aby zdechnąć w spokoju. Dzisiaj będzie jego ostatnia noc. Jutro pewnie jak wrócę do domu to będzie po wszystkim. Niesamowite jak taki mały drań potrafił zająć czas i sprawić tyle radości.

Wszystko to gówno.