10 czerwca 2007

west side district

Stało się to niecały tydzień temu. Idąc z dość sporym ciężarem na rękach patrzyłem wysoko w gorę czy aby pogoda tego wieczora się nie zepsuje. Szli ze mną moi rodzice nic nie mówiąc. Bardzo śmiesznie wyglądaliśmy, ja idąc w rękach z czymś zawiniętym w niebieski worek do śmieci, a mój ojciec niosąc na ramieniu łopatę. Moja matka dreptała z tyłu trochę przygnębiona. Jakiś czas temu jeszcze była kompletnie przebita i wiedziałem że jak siedziała sama w pokoju wyciera wilgotne policzki. Gdy minęliśmy, jak zawsze brzydkie bloki, udaliśmy się w stronę miejsca gdzie niegdyś gdy miałem 10 lat mniej bawiłem się z kumplami w chowanego, a jakieś 5 lat później próbowałem pierwszego piwa. Zeszliśmy na sam dół zarośniętej skarpy, tak aby nikt z domów nieopodal nie widział co robimy. Trzymając za rękę moją mamę pomogłem jej zejść gdyż trawa była dość śliska. Po krótkiej wymianie słów obraliśmy miejsce w którym będziemy kopać. Ojciec zaczął pierwszy, a ja się rozglądałem za jakimiś ludźmi aby zobaczyć ich reakcje jeżeli by nas zobaczyli, ale po chwili już nie za bardzo się przejmowałem czymkolwiek. Stałem i się patrzyłem jak dziura w ziemi się pogłębia i postanowiłem pomóc mojemu ojcu. Chwyciłem mocno łopatę i wbiłem ją w ziemię. Po pewnej chwili gdy zacząłem się dobrze bawić przy przesypywaniu ziemi, aby zakryć przed chwilą wykopaną dziurę z umieszczonym w niej zawiniątku, z niepozornej ciemnej chmury na niebie zaczął padać deszcz.

Myśląc nad związkiem nicości z przestrzenią, przesiadłem się na miejsce z którego mogłem baczniej obserwować ładną dziewczynę siedząca do mnie przodem kilka miejsc dalej. Nie do końca moje zachowanie nie było obsceniczne, ale w tym momencie miałem małe poczucie kultury. Poprzedni wieczór spędzony w dobrym towarzystwie bardzo mnie przygnębił. Potykając się na krzywych płytach chodnikowych patrzyłem na skurwiałe osiedle i mijałem nieznajomych ludzi których nienawidziłem. Przekręciłem klucz w drzwiach i wszedłem niepewnym krokiem. Ściągnąłem buty i nie wiedziałem co zrobić. Nie wiem czy to wina tej zajebanej atmosfery "mojej" dzielnicy które słynie z tego że jest chujowe i nikt nie lubi jej odwiedzać.

Najbardziej obrazowym przykładem chujowizny będzie "przygoda" mojego znajomego gdy pewnego razu spędzał sylwestra na tym zadupiu. Szedł późno w nocy na przystanek aby wrócić do domu. Wspiął się na górę schodów, dzielących go od jednego do drugiego osiedla, i był kompletnie wyżęty. Na górze w cieniu, zaczajona była na niego grupa nastolatków, którzy widzieli go już od pewnego czasu. Podbiegli do niego, położyli na ziemi, ściągnęli z niego niefajne, stare buty, ogólnie całkiem zjebane, i uciekli schodami w dół. Nie miał siły nawet na powiedzenie im na odchodne, "kurwa". Zebrał się. Włączyła mu się silna chęć powrotu do domu. Gdy wyszedł zza któregoś już z kolei bloku, zauważył przystanek i o mało się nie popłakał z radości. Jacyś pijani goście, stojący nieopodal w klatce, widząc go w świetle latarni, nie mającego butów z przyklejonym uśmiechem do mordy, zainteresowali się. Widząc już parę osób stojących na przystanku, co zapowiadało upragniony autobus, mój kumpel ucieszył się jeszcze bardziej. Zatrzymał się niepewnie gdy usłyszał chrypliwy głos za nim z prośbą o poczekanie. Podeszło do niego kilka osób. Nie męczyli się w zagrywki "czy masz papierosa", powiedzieli że wygląda jak kompletny dureń bez tych butów. Wiedząc co go czeka rzucił się na nich w amoku rozpaczy i nienawiści.

Usiadłem na łóżku, nastroiłem gitarę której poprzednio nie udało mi się nastroić. Zacząłem się uczyć nowej pioseny. Nic. Przeczytałem stronę książki. Też kurwa nic. Co jest? Co robię nie tak. Doszedłem po raz kolejny do wniosku że potrzeba mi świeżości, ale nie mam pojęcia gdzie ją znaleźć. Od pory gdy w pewną nocy, w jedną z tych pojebanych nocy z niedzieli na poniedziałek, doszedłem do tego samego wniosku, rzuciłem połowicznie studia. Tym razem nie mam ochoty na podejmowanie równie abstrakcyjnych decyzji. Chyba po prostu się położę, i przy marzeniach o niebieskim szynobusie, zasnę.

Brak komentarzy: