Był piątkowy poranek a on jeszcze nie wrócił. Smutna kobieta wpatrzona w otwarte okno, leżała na kanapie, opasana grubym wełnianym swetrem. Czasem można było usłyszeć jej ciche westchnięcie - "To już dwa dni.".
Jack obecnie nienawidził swojego życia. Codzienne pobudki o poranku, żona po ciąży, kredyt mieszkaniowy oraz pijany sąsiad z góry. Sąsiad lubił pić i kiedy wracał do domu lał swoją żonę. Libacje kończył późno w nocy i czasami mu się zdarzało robić postoje na wycieraczce Jacka. Najczęściej jego drzemka była poprzedzona ciężkim upadkiem i jęknięciami. Jack wtedy na ogół podrywał się z łóżka, biegł w stronę drzwi i wyobrażał sobie jak zrzuca zapitego chuja ze schodów. Kiedy już przed otwartymi drzwiami widział nieprzytomnego sąsiada, nakrywającego się wycieraczką, to się litował i zaprowadzał go do mieszkania na piętrze wyżej. Nienawidził tego. Nienawidził swojej dobroci.
Już piąty raz w tym tygodniu obudził go budzik. Rozczochrał sobie włosy na głowie i spojrzał na śpiącą żonę. Wyglądała na zmęczoną, miała bladą cerę. Musiała często w nocy wstawać do wrzeszczącego dziecka. Była jej kolej. Niepewnie sie podniósł i ruszył w stronę łazienki. Szybki prysznic przyniósł orzeźwienie. Wychodząc z łazienki spojrzał na zegar zawieszony na brudnej ścianie i szybkim krokiem podszedł do lodówki. Dwie kanapki, a następnie kawa z ekspresu. Swoją bordową torbę zaopatrzył w drugie śniadanie, przygotowane przez żonę zeszłego wieczoru. Stanął pośrodku pokoju, miał jeszcze przynajmniej pięć minut. Przypomniało mu się ile czasu spał tej nocy i poszedł sobie zrobić jeszcze jedną kawę.
Jack był zadowolony. Pozwolił sobie opierdolić klienta za nic i skasował go na dużą kwotę. Jechał teraz do następnego. Problem dotyczył ciepłej wody. Nic wielkiego. Dojechał na wskazany adres. Wysiadł ze swojego białego vana i udał się w kierunku kamienicy. Jakieś małe dzieci z patykami w ręku minęły go ze sporą prędkością. Kamienica miała trzy piętra, była jeszcze pewnie z lat pięćdziesiątych. Ładna, zadbana okolica. Przeszedł starą klatkę, gdzie nad wejściem była tandetna płaskorzeźba, i wspiął się po trzeszczących schodach na ostatnie piętro.
Dorothy wstała z kanapy i postanowiła na chwilę zamknąć okno. Było zimno. Wczoraj wieczorem zauważyła że coś jest nie tak z kaloryferami i nie grzeją. Nie potrafiła zlokalizować usterki. Jej mąż zawsze się zajmował tymi sprawami, ale wyjechał w zeszłym tygodniu na konferencję do Florencji. Ona nigdy nie była w Europie. Obiecał że przywiezie jej jakieś pamiątki i będzie robił dużo zdjęć. Od razu, po tym jak doszła do wniosku że problem grzejników nie może czekać, zadzwoniła pod numer znaleziony w książce telefonicznej. Mężczyzna w słuchawce odpowiadał formalnie. Powiedział ze zjawi się następnego dnia, przed południem. Teraz czekając na niego, postanowiła że zrobi sobie herbatę. Wstawiła wodę i od razu odezwał się dzwonek do drzwi.
Mężczyzna położył swoją bordową torbę na ziemi w łazience, wyszukał narzędzia, i zaczął rozbierać wielką maszynę wiszącą na ścianie. Po krótkiej rozmowie w drzwiach wejściowych mężczyzna doszedł że problem leży w tym urządzeniu. Dorothy mając na uwadze porządek w łazience, pilnowała robotnika aby nic nie pobrudził lub zniszczył. Po chwili gwizdek zawiadomił że woda zaczęła wrzeć. Dorothy szybko pobiegła od kuchni, ukradkiem patrząc w stronę okna. Zrobiła dla siebie i mężczyzny herbatę. Gdy przechodziła z dwoma kubkami w dłoniach w stronę łazienki, jeszcze raz spojrzała na zamknięte okno. "Gdzie jesteś Billy?" - kolejny raz westchnęła.
Otworzył oczy. Długo nie mógł się zdecydować. Od dłuższego czasu chciał wrócić na stare śmieci ale nie miał okazji. Cicho przeszedł przez pokój. Przyglądając się na oścież otwartemu oknu postanowił to zrobić. Wskoczył na parapet i po cienkim, zewnętrznym gzymsie, przeszedł na dach dość niskiego budynku i po kartonach zeskoczył na ziemię. Lekki wietrzyk nastroszył mu wąsy. Poczuł sie lepiej.
Billy bez problemu odnalazł drogę z powrotem do domu. Przez dwa dni wałęsał sie po starej dzielnicy portowej, skąd kiedyś go zabrano. Było to dawno temu. Wtedy bardzo dużo chorował i głodował. Wiedział że tak dalej nie pociągnie. Miał wiele szczęścia że właśnie jego obecna "właścicielka" go znalazła, a potem się nim zaopiekowała, i dała mu schronienie. Pozwalała mu wychodzić bez ograniczeń na zewnątrz, na świeże powietrze. Była do niego bardzo przywiązana, i kiedy znikał na całą noc, najpierw po powrocie dawała mu surową reprymendę a następnie mocno przytulała. Zdarzało sie jej płakać gdy trzymała go w ramionach. Partner jego opiekunki często gdzieś wychodził z domu i wracał po bardzo wielu dniach. Billy gdy obwąchiwał potem jego ubrania to wyczuwał dużo zapachów. Kobiecych zapachów. Teraz Billy gdy wracał, był w marnym stanie. Swoją czarną sierść miał poczochraną, z przylepionymi do niej jakimiś śmierdzącymi, ciągnącymi się rzeczami. Miał też trochę zadrapań bo koty z portu nie chciały oddać mu pożywienia. Musiał sobie przypomnieć dawne czasy i trochę się pościerał z miejscowymi. Odwiedził stare miejsca. Było wiele wspomnień.
Billy wskoczył na wąski gzymsik. Trochę wiało, ale bez problemu sie utrzymywał mimo zmęczenia. Myślał o surowości swojej opiekunki i o ciepłym mleku. Zbliżył się do okna. Mając jeszcze kilka kroków zauważył że okno się zamyka. To nic nie szkodzi pomyślał, bo jak pokaże swój pyszczek przez szybę to Dorothy mu szybko otworzy. Wejrzał do środka ale jej nie zobaczył. Poczekał jeszcze chwilę, podrapał kilka razy ramę, i postanowił ze wróci za jakiś czas. Zszedł tą samą drogą jaką sie tam znalazł, i postanowił że wpadnie na zaplecze mięsnego. Gruby rzeźnik zawsze coś zostawiał. Zdarzało się też, że nic nie ma, bo ktoś mógł być przed Billym. Billy nie lubił dzieci rzeźnika bo byli łobuziakami i lubiły mu robić żarty. Zawsze za nim podszedł do miseczki wyglądał zza rogu czy gdzieś sie nie czają. Tak samo zrobił i tym razem, i odczekując chwile podszedł do miski. Miska była pusta. Posiedział jakiś czas nie wiedząc co ze sobą zrobić. Po chwili usłyszał jakieś kroki za sobą i szybko odskakując, napuszył się, gdy zobaczył trzech gnojków z patykami w ręce. Zaczął uciekać wąskimi uliczkami i gdy już nie słyszał za sobą kroków obejrzał sie i przystanął. Przeszedł jeszcze kilka metrów i usiadł w cieniu na zimnym chodniku.
Nie wiedział kiedy to sie stało, po prostu coś obok niego huknęło. On nie wiedząc co sie dzieje zaczął biec na oślep. Wybiegł za róg alei i minął w szaleńczym sprincie tych trzech gnojków, których spotkał na zapleczu mięsnego. Mieli zapaloną następną petardę w ręku, gotową do rzucenia. Biegł i biegł bez opamiętania, byle najdalej. Czując że na pewno już ich zgubił, przystanął. Cały czas był zdezorientowany. Łapiąc ciężko oddech, dopiero teraz zauważył że siedzi skulony, na ulicy. Obejrzał sie na lewo i zobaczył wielkiego białego vana.
Jack z uśmiechem na twarzy jechał wąską uliczką. Znów udało mu się nabrać klienta. Kobieta nawet nie mrugnęła jak usłyszała wysoką cenę za jego usługę. Był korek na głównej i postanowił pojechać skrótem. Jadąc dość szybko, pustą jezdnią, dopiero teraz spostrzegł skulonego czarnego kota. Nie miał czasu zahamować. Po przejechaniu kilkudziesięciu metrów, kolejny raz się uśmiechnął. "Przynajmniej nie przebiegł mi drogi" - pomyślał.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz