27 marca 2008

"That's when I reach for my revolver"

Dżez mieszkał w samym sercu nędznego miasta. Ulatywał z ostatnim dopalonym szlugiem, odchodził z ostatnim dopitym drinkiem w barze, błądził nabzdryngolony nocami po ulicach, odlepiał zakrwawione ucho z chodnika po bijatyce ze ślepcem, wybijał witryny sklepów, zataczał koła przed pędzącymi samochodami, włóczył się z założonymi rękoma z jedną nogą na krawężniku, okradał żebraków i sypiał w kartonach w ciemnych śmierdzących alejach. Zawsze wracał mokry bo nie brał parasola. Zapominał go już od 25 lat, od kiedy go znalazł, a poranki w tym największym mieście stanu Washington bywają deszczowe. Takie było Seattle. Taki był Dżez, a Dżez był smutny. Nie z powodu takich jak wszyscy, nikt od niego nie odszedł, zresztą nigdy nikogo nie miał. Smucił go świat, a najbardziej cena whiskey.

Fuknęła i stanowczo przerwała magiczną chwile - Ależ to przygnębiająca historia, miałeś mi opowiedzieć jakąś bajkę.
Ściągnąłem rękę z jej uda i sięgnąłem po paczkę Marlboro - To życie jest przygnębiające, muzyka jest oderwaniem od zniecierpliwienia, mendzenia i jęków tęsknoty. - Odpaliłem papierosa i wlepiłem wzrok w pęknięty sufit.
- Znów wszystko zepsułeś. - Markotnie dokończyła ostatnie słowo i odwróciła się plecami.

Okno było otwarte i chłodny wiatr z ulicy wpadł na chwile, zakręcił piruet w śmierdzącym alkoholową stęchlizną pokoju, po czym odleciał z powrotem na opanowane wiosną miasto. Dotknąłem jej biodra. Chwile wcześniej przez nasze ciała przeszedł dreszcz zimna.
Odciągając leniwie kolejny raz papierosa od ust wyszeptałem do ucha Elizabeth - Sny mnie zepsuły.

Brak komentarzy: