
Technikę mam niezłą dlatego zasapany zawsze wpadam do autobusu. Nigdy się nie spóźniam, chyba że czasami. Trasa idealnie znana, spoglądam niechętnie w okno autobusu, niby się wsłuchuję w słowa piosenek Bejara ale nie. Coś tam "A woman by another name is not a woman". Chcę przeczochrać włosy ale już ich nie mam. Chujowe uczucie. Autobus mknie ku centrum z każdym kilometrem wchłaniając ludzi, albo i nie. Nienawidzę tych kretynów co wczesnym wieczorem są już najebani i puszczają muzykę z telefonów i głośno pierdolą. Myślę wtedy o zabijaniu...
Przejeżdżając obok torowiska wiem że na pewno kiedyś zrealizuję swoje plany co do nakręcenia filmu o gościu w czerwonej czapeczce. Niedokończone Sea Towers wyłaniają się zza opuszczonej/nieopuszczonej fabryki. Ich widok towarzyszy mi aż do kresu drogi. Wysiadam z pojazdu i zerkam na zegarek. Jestem spóźniony. Czasami się zdarza. Nie przyśpieszam kroku. Przechodzę obok Arkadii, czasem rzucę okiem w stronę witryny. Umieszczone na niej niebieskie neony imitują efekt dnia. Cóż. Pokonując jednokierunkową ulicę zawsze się zatrzymuję i patrze w obie strony. Przeglądam się w szybach samochodów czy aby wyglądam porządnie i wkraczam na ostateczną ścieżkę do miejsca spotkania. Mało światła na ulicach.
Na ostatnim odcinku, trochę zamyślony wpadam na gościa w kaszkiecie. "Kurwa, Waits" myślę. Nie nie pomyślałem, powiedziałem to głośno. Gość się obrócił i stawiając na sztorc kołnierz płaszcza znika za rogiem. Na pewno słyszałem jego zachrypły śmiech. Nie, niemożliwe.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz